Natura poskąpiła Czechom regionów, w których panowałyby ekstremalnie nieprzyjazne warunki, więc komunistyczni decydenci musieli znaleźć sobie inne miejsce na „resocjalizację” niepokornych obywateli. Doskonale do tego nadawało się niepozorne miasto na północy kraju, po brzegi wypełnione przemysłem ciężkim. Ostrawa – zły sen czeskiego mieszczaństwa i inteligencji. Dowód na to, że system może wszystko. Nawet „wypluć na margines życia”.
Nieśmieszny „Żart”
Żeby trafić do tego piekła wcale nie trzeba było wielkich przewin. Wystarczył niewinny dowcip. Taki jak ten, na który pozwolił sobie Ludwik w „Żarcie” Milana Kundery. Młody, pełen wiary w nowy ustrój student-komunista wysłał do dziewczyny kartkę, której po Dniach Lutowych z pewnością nie powinien był wysyłać. Późniejsze zdarzenia ułożyły się w następującą sekwencję: pokazowy proces, wykluczenie z partii, usunięcie z uczelni, a następnie zsyłka do jednostki wojskowej i przymusowa praca w kopalni. Trafił do demonicznego świata, w którym wszystko jest inne od tego co dotychczas znał w swojej praskiej enklawie. Życie przybrało zupełnie inny kształt.
„Zniweczone studia, udział w ruchu, praca, stosunki z przyjaciółmi, zniweczony cały pełen treści tok życia. Pozostał mi tylko czas. (…). Nie był to już czas, który znałem dawniej, czas przeobrażony w pracę, miłość”*
I to bez szans na:
„reklamację o prawo powrotu na swoją poprzednią drogę życia”*
Ostrawa, miasto na styku Śląska i Moraw. Dla Czechów ich własny Sybir. Dla nas niczym nie wyróżniająca się miejscowość, którą trzeba minąć jadąc z Gliwic na południe Europy. Nic z wyobrażeń o kraju praskiej inteligencji lub małomiasteczkowej przaśnej piwiarni. Nic nie przykuwa uwagi. Bo i cóż by mogło? Majaczące z daleka blokowiska? A może pozostałości po hutach i kopalniach? Nic co zasługiwałoby na odrobinę zainteresowania. Kiedyś patrzyliśmy na Ostrawę oczami Ludwika:
„górnicze miasto, przypominające olbrzymi dom noclegowy, pełen zaniedbanych i brudnych ulic wiodących w pustkę”*
Tablica: Ostrava-Vitkovice
Zresztą w Polsce sprzed „Gottlandu” M. Szczygła tylko niewielu przychodziło do głowy głębsze interesowanie się Czechami. Ale zerwanie maski „Pepika” miało wkrótce nadejść. A gdy nadeszło Czesi byli już przygotowani. I zrobili nam niespodziankę. Jak to u nich – z pogranicza kpiny. Zupełnie nieoczekiwanie na naszej utartej trasie postawili bowiem brązową tablicę Ostrava-Vitkovice, którą kraje rozwinięte oznaczają obiekty warte odwiedzenia. „Czarne miasto” Kundery miało stać się dla nas idealnym miejscem do połączenia dwóch rodzących się pasji: czechofilstwa i dziedzictwa poprzemysłowego.
Zgodnie ze znakami kierujemy się na Dolní oblast Vítkovice. Już z daleka ten gigantyczny obszar z pozostawioną hutą, koksownią i kopalnią, robi piorunujące wrażenie. Nawet na nas, przywykłych przecież do podobnych „śląskich” widoków. Pordzewiałe konstrukcje pną się w niebo na prawie 80 metrów. Rozlewają po okolicy i wydają nie mieć końca. Przygniatają nas swoim rozmiarem. Poskręcane i proste, pionowe i poziome, wszystkie jednakowo rude choć gdzieniegdzie z jaśniejszymi zaciekami. Wchłaniają i nie chcą wypuścić.
Ujęcia z „Blade Runnera 2049”
Kadry jak żywcem wyjęte z „Blade Runnera 2049” (2017) każą nam sprawdzić czy twórcy przypadkiem nie szukali inspiracji w Vitkovicach. Siedząc bowiem na nieco przydługim seansie, raczeni bądź co bądź wspaniałymi obrazami przerażającego świata wiedzieliśmy, że gdzieś podobne pejzaże widzieliśmy już na żywo. Właściwie cały film zbudowany jest wokół estetycznej ekstazy na punkcie zużytego i nieprzystępnego świata (zresztą rozwija tylko to co zostało nakreślone w pierwszej części „Łowcy androidów” (1982)). Fascynacja postapokaliptyczną brzydotą (a może pięknem?) to jednak nic nowego. Towarzyszy człowiekowi od zawsze. Już ponad dwa wieki temu zamożni i zblazowani żądali malowniczych, zmurszałych ruin i otrzymywali je od architektów w postaci budynków, które mają długą przeszłość i czas zdążył je odpowiednio nadszarpnąć. Hipsterstwo doby oświecenia. Skutek tych mrzonek był różny, raz lepszy raz gorszy, zaś polski gust dał swój upust w Amfiteatrze w Łazienkach czy parku Arkadia.
Jak okiełznać taki kompleks?
Ten jedyny w Europie zachowany i udostępniony kompleks trzech wielkich zakładów przemysłowych przyciąga jak magnes. Dziś zamieniony jest właściwie w park z centrum kulturalno-rozrywkowym. Odnowione fragmenty obsadzono niewielkimi drzewkami i krzewami, które stopniowo porastają ruiny miejsca, które niedawno było antytezą obcowania z przyrodą. Tylko, że natura zawsze odbiera co jej. Wymyka się spod kontroli. Z biegiem lat roślinności jest coraz więcej i to w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Trawy, krzewy i niewielkie brzózki wprowadzają poczucie ciągłej zmiany i unaoczniają proces przemijania. Pomimo uporczywych prób ich okiełznanie jest niemożliwe.
Spacerujemy więc pomiędzy gigantycznymi konstrukcjami wielkich pieców, wież szybowych i baterii koksowniczych. Wraca do nas los Ludwika. A także los jego autentycznych pierwowzorów. Jak w tym brutalnym świecie przemysłu ciężkiego mieli odnaleźć się ludzie, których delikatne palce nawykłe były do wypisywania bibliotecznych rewersów, uderzania w klawisze fortepianu czy operowania skalpelem? Jak mieli nimi wydobywać węgiel czy wytapiać stal?
Poza polem widzenia
Pozostawienie tego wszystkiego i próba włączenia w poczet dziedzictwa kulturowego jest nie tylko przejawem odwagi ale również wyzwaniem niosącym znamiona szaleństwa. Szaleństwa tak ogromnego, że tylko niewielu się na to zdobywa. A przecież wielkie zakłady przemysłowe wypełniały niegdyś cały świat. Gdy jednak przestały być potrzebne, zaczęły znikać. Bez sentymentów, w błyskawicznym tempie, które szokowało tylko ich dotychczasowych pracowników. Inna sprawa, że w naszym sytym, bogatym, ekologicznym „pierwszym“ świecie tacy truciciele jak huty zaczęły być niewygodne i z ochotą wypchnęliśmy je w regiony, w których już ich nie widzimy. A czemu by nie? Niech się w tych wiecznie problematycznych krajach rozwijających cieszą, że przecież dajemy im pracę. Tak mamimy samych siebie.
Trudny orzech do zgryzienia
Niepotrzebne i niechciane, nieekonomiczne a przy tym wyjątkowo „niepiękne” stalowe potwory zostały więc wyburzone jeden po drugim. Tak jest zresztą znacznie łatwiej. Pozostawiony przez Czechów obszar Vitkovic ciągle musi być poddawany tytanicznej wręcz pracy. Trzeba go na nowo wymyślać i zagospodarowywać. Bez końca remontować i odświeżać. Ale Czesi dbają o to miejsce z niezwykłą starannością. Wytyczyli alejki, podejścia, schodki i mostki, zaaranżowali klomby i trawniki, a mimo to obszar zawsze będzie jawił się jako ruina dawnego świata i ostatni akord epoki zaczętej rewolucją przemysłową.
A mimo to tętni życiem. Niemal w każdym zakątku giganta coś się dzieje. Coś ze sportu, coś z kultury. Choć trochę wygląda to jak jakiś, nomen omen, żart. Właśnie mijają nas młodzi uczestnicy jakiegoś średniodystansowego biegu, którzy pokonują kolejną rundę. Mają po kilkanaście, może dwadzieścia parę lat. Oczy mają skierowane w ten pordzewiały chaos i widać w nich, chyba tak jak w naszych, przerażenie połączone z fascynacją.
W nowej roli
Na terenie kompleksu kilka obiektów zaadoptowano do zupełnie innych ról. Pierwsze kroki kierujemy więc do dawnego zbiornika na gaz, który stał się wielofunkcyjną salą koncertową połączoną z centrum konferencyjnym. Ogromny cylindryczny budynek obłożony jest stalową nitowaną blachą. Od strony wejścia jest teraz częściowo przeszklony. Wchodzimy zatem do środka, jednak już od progu odurza nas straszliwy odór, który nie chcąc wywietrzeć uporczywie przypomina o dawnej funkcji obiektu. Po korytarzu kręcą się mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach z plastikowymi kartami zawieszonymi na szyi. Na piętrze trwa jakaś konferencja. Do przykrego zapachu chyba więc można się przyzwyczaić. Nie mamy zaproszeń na korporacyjną imprezę więc uprzejma obsługa zabrania nam wejścia na górę. W zamian proponują wizytę w barze. Oferta dość skromna, ale kawy w takim miejscu sobie nie odmawiamy.
Ostrawski „Kopernik”
Bodaj jedyny obiekt przypominający „normalny” budynek, z dachem, ścianami i oknami, to dawna elektrownia zaadaptowana dziś na centrum nauki przypominające rozmachem warszawskiego „Kopernika” ale w zupełnie innej, poprzemysłowej oprawie. Zabawa okazuje się przednia i spędzamy na niej znacznie więcej czasu niż planowaliśmy. Obsługę dziwi nieco brak dzieci, ale z niewymuszonym uśmiechem, w języku „ogólnosłowiańskim” prezentują nam kolejne urządzenia i pilnują byśmy sobie nie zrobili nimi krzywdy.
Potwór ze stali
Nad całością górują trzy wielkie piece hutnicze. Jeden z nich można zwiedzać. Przy pierwszej wizycie z dziką ochotą udajemy się więc do wnętrza stalowego monstrum. Trafiamy do miejsca, gdzie niegdyś w niewyobrażalnych temperaturach skały zaczynały długą drogę, na końcu której przeistaczały się w nasze samochody czy inne przedmioty zawierające stalowe elementy. Docieramy na szczyt, skąd roztacza się równie niebanalny widok, co sam prowizoryczny taras, na którym się znaleźliśmy. W dali majaczy coraz więcej i więcej pieców, kominów i hal fabrycznych. Widać przy tym, że tutejsze zagłębie przemysłowe jest niesamowicie zagęszczone.
W ostatnich latach pordzewiałego giganta nadbudowano o cylindryczną błyskotkę z kawiarnią i nazwano ją Bolt Tower. Krótki rekonesans internetowy i już wiemy, że faktycznie nazwa została nadana na cześć słynnego jamajskiego lekkoatlety, który przy okazji sportowego mityngu otworzył osobiście to miejsce. Po raz kolejny zdumiewa nas siła oddziaływania bohaterów masowej wyobraźni, która doprowadza do tego, że sprinter z drugiego krańca świata dostaje swój własny piec hutniczy w odległym czeskim mieście. Ciekawe czy za dekadę nazwa nie zużyje się na tyle, że w bezceremonialny sposób trzeba ją będzie zmienić.
Kropka nad i czyli… kopalnia
Kompleks uzupełniają jeszcze budynki pokopalniane, ukryte nieco z boku. Docieramy tam po kilkuminutowym spacerze nowo wytyczonymi alejkami wśród rdzawych baterii koksowniczych. Prace adaptcyjno-renowacyjne w toku, świeżo odczyszczona cegła lśni jak pewnie nigdy wcześniej, a rozwinięty trawniczek, który nie zdążył jeszcze zwiędnąć bądź zdziczeć, skrzy jaskrawą zielenią. Tutaj najbardziej czujemy się jak w domu bo podobnych budynków na Górnym Śląsku mamy pod dostatkiem.
Jednak trudność ze znalezieniem nowej formuły dla bezużytecznych już obiektów potęgują koszty ich utrzymania. Budynki, które kiedyś przynosiły pieniądze, dziś tylko generują zapotrzebowanie na nieprawdopodobną ilość gotówki. A finansowa stopa zwrotu tych inwestycji jest raczej znikoma. Tym bardziej, że pomysły na nowe funkcje jeszcze bardziej rozwiercają dziurę finansową. Niewielu przecież dorobiło się prowadząc galerie sztuki, stacje artystyczne czy rozmaite centra kultury. Z założenia są one więc niekomercyjne i nierentowne. I nie ma w tym nic złego, ale wypełnienie każdego „trudnego” obiektu kulturą spowoduje, że w razie trudności finansowych założycieli, upadną szybciej niż powstały i z ratowania dziedzictwa techniki nic nie zostanie.
Póki co jednak i do tutejszej kopalni wprowadzają się artyści, choć z dawnej maszynowni dochodzi zaskakujący zapach. Taki, który nie pozostawia złudzeń, że ktoś tu intensywnie uprawia sport. Po wejściu głębiej dostrzegamy, że od środka cały wysoki na kilka pięter budynek wyłożony jest ściankami do wspinaczki. Dziesiątki ludzi w obcisłych ubraniach mozolnie wspinają się pod górę lub już wiszą pod sufitem. Ponieważ człowiek powinien drugiego człowieka obserwować od drugiej strony wyłącznie gdy ten pierwszy jest lekarzem, szybko udajemy się z powrotem na zewnątrz.
Wzorcowe komunistyczne osiedle
O tym, że „w Polsce nawet komunizm był do dupy” przekonujemy się w ostrawskiej Porubie. Wzorcowa komunistyczna dzielnica robotnicza jest po Vitkovicach drugim miejscem, którym miasto wyróżnia się w Europie. Gdy po wojnie za żelazną kurtyną ochoczo zabrano się za budowę nowego świata, nie pominięto żadnej dziedziny życia. Nawet architektury i urbanistyki. Niby nic nowego i specjalnego się w Ostrawie nie wydarzyło, przecież u nas też powstała krakowska Nowa Huta czy warszawski MDM, ale przy rozmachu Poruby, obie wyglądają jak ubogie krewne.
„Radość, wielka radość”
Pojawia się po kilku kilometrach od centrum. Mijamy kolejne bloczyska z gigantycznymi bramami w formie łuków triumfalnych. Wreszcie parkujemy i ruszamy na spacer po świecie wypełnionym propagandą. Propagandową radością. Znów jest jak u Kundery.
„Radość jest poważna, dumnie tytułująca się historycznym optymizmem zwycięskiej klasy”*
Główna ulica, która ma ponad półtora kilometra długości i ponad 60 metrów szerokości, zgodnie z zadaniem, wbija przechodniów w chodnik Wszędzie przeskalowane, klasycyzujące dekoracje i zachwiane proporcje. Czujemy się zdominowani przez zabudowę. Choć powinniśmy czuć się tu dobrze.
Renesansowy triumf rozumu
Socrealistyczni architekci wzięli sobie przecież za wzorzec formy miejscowego renesansu jako epoki przepełnionej triumfem rozumu. Zresztą w ten karkołomny sposób próbowali spełnić życzenie swych mocodawców i udowodnić wyższość komunizmu. I jego osadzenie w historii. Jakbyśmy jednak nie mrużyli oczu to nie potrafimy w przebywaniu w Porubie znaleźć choćby krzty tej przyjemności jaką czerpiemy z wizyt w renesansowych Zamościu czy Litomyślu. Zresztą nie można się tego spodziewać po mieście projektowanym głównie po to, aby manifestować siłę i potęgę systemu, który je stworzył. No i może jeszcze po to, by dobrze się po nim defilowało. W „Śmiesznych miłościach” Kundera przecież pisze, że:
„brzydota ma w naszym świecie swoją funkcję pozytywną. Nikt nie ma ochoty nigdzie dłużej się zatrzymywać, ludzie szybko zewsząd wychodzą i w ten sposób powstaje pożądane tempo życia”**
Pustka
Spacerując szerokimi ulicami i przestronnymi placami towarzyszy nam poczucie osamotnienia. Nieliczni przechodnie pospiesznie przemykają pod potężnymi ścianami budynków i po chwili znikają gdzieś w przepastnych bramach. Samochodów na drogach niewiele i wielopasmowe arterie raczej nigdy się nie korkują. Lokali usługowych też jak na lekarstwo. Obok dogorywających miejsc z poprzedniego systemu występują potransformacyjne sklepy ze wszystkim i niczym za kilkanaście koron. Dotkliwą pustkę wypełniają tylko posągi rześkich i radosnych kołchoźnic czy górników o twarzach i sylwetkach „ciosanych grubym dłutem”. Od przytłoczonych życiem mieszkańców nie bije już jednak takie zdrowie i tężyzna fizyczna.
Samo miejsce może nie robiłoby aż tak nieprzyjemnego wrażenia gdyby nie historia, która stoi za socrealizmem w sztuce. Trudno się od niej uwolnić. Gdzieś w tych murach czai się atmosfera terroru. Ale to tylko złudzenie, które najtrafniej zdefiniował Kapuściński w „Imperium”. Mówi, że Syberia, to mordercza przyroda, ale „ta” Syberia” to dopiero mordercza przyroda połączona ze zbrodniczym systemem. Bez niego sama tajga to tylko tajga. Nikt przecież nie drży z przerażenia na myśl o północnej Kanadzie.
W Porubie bez zmian
Dzielnica, tak jak podobne jej w Berlinie Wschodnim czy w Krakowie, nie uległa gentryfikacji i pewnie tak się już nie stanie. Ten dość paskudny termin, uknuty dla zobrazowania zmiany charakteru dzielnicy na bardziej prestiżowy i zaludniony mieszkańcami o grubszym portfelu, dotyczy raczej miejsc z czynszową śródmiejską zabudową, która ma bardziej przyjazne proporcje i nie jest podszyta zbrodniczą ideologią. Zresztą białe Audi i BMW słabo wyglądają zaparkowane pod pomnikami traktorzystów i hutników.
Tekst: Beata Pomykalska
Fotografie: Paweł Pomykalski
* cytaty pochodzą z książki „Żart” Milana Kundery, PIW Warszawa 1970
** cytat pochodzą z książki „Śmieszne Miłości” Milana Kundery, W.A.B. Warszawa 2013
Może Cię zainteresuje jeszcze: