Jest takie miejsce w Polsce, które łączy włoskie Pompeje, austriacki Tyrol, północny Atlantyk, niemiecki Berlin i … Łódź. Miejsce to – jakżeby inaczej – znajduje się na Śląsku. Mysłakowice, bo o nich mowach, to jedna z najbardziej nietypowych wsi w Polsce, a atrakcje, jakimi dysponuje spokojnie wystarczyłyby do obdzielenia nimi niejednego miasteczka.
Trafiliśmy tu po raz pierwszy zaraz po maturze i od tamtej pory, a więc już od kilkunastu lat, regularnie tu wracamy i wciąż jesteśmy tak samo zauroczeni. Warto tu zjechać z trasy między Karpaczem a Jelenią Górą, a nawet tutaj zrobić sobie bazę wypadową do zwiedzania Kotliny Jeleniogórskiej. Inne atrakcje Dolnego Śląska poznasz czytając nasz kolejny artykuł – kliknij tutaj.
Królewska wieś
Niegdyś Mysłakowice były maleńką, zupełnie niepozorną wioską u stóp Karkonoszy, która żyła swoim życiem na uboczu w zupełnie niespiesznym rytmie. Aż nagle w XIX wieku nastąpiło dynamiczne przyspieszenie historii i zadziały się tu rzeczy, które radykalnie zmieniły jej obraz.
Najstarsze historyczne centrum znajduje się „między wójtem a plebanem”, a dokładniej między pałacem a kościołem. Później miejscowość bardzo się rozrosła, włączając w swoje granice kilka przysiółków, tak że dziś jak na wieś jest naprawdę ogromna – i to zarówno pod względem obszaru i jak i liczby mieszkańców przekraczającej 4.5 tysiąca osób.
Najbardziej doniosłym w skutki wydarzeniem było kupno Mysłakowic przez króla Prus Fryderyka Wilhelma III w 1831 roku, który nabył ją za niemałą kwotę od spadkobierców poprzedniego właściciela – marszałka von Gneisenau.
Pałac królewski
Spacer zaczynamy oczywiście od pałacu. Jesteśmy w Kotlinie Jeleniogórskiej, w Dolinie Pałaców i Ogrodów więc jego obecność tak bardzo nas nie dziwi. Ale ranga i postać właściciela już tak. Fakt, że był letnią rezydencją króla pruskiego – jednej z czołowych postaci ówczesnej sceny politycznej w Europie – powoduje, że na całe Mysłakowice spada nie lada splendor.
Nim jednak Mysłakowice znalazły się w posiadaniu monarchii i zbudowano znany nam dziś obiekt, to już wiek wcześniej, w pierwszej połowie XVIII wieku powstała pierwsza efektowna rezydencja. W następnym stuleciu, zapewne w 1816 roku, została przebudowana w stylu klasycystycznym przez hrabiego Gneisenau.
W latach 1832-35 pałac został poddany kosmetycznej przebudowie zleconej już przez Fryderyka Wilhelma III, a nadzorowanej przez wybitnego architekta Fryderyka Schinkla (autora m.in. teatru na placu Gendarmenmarkt w Berlinie). W czasach swej świetności dwór pruski przyjmował tu wielu znakomitych gości, w tym koronowane głowy państw.
Po śmierci króla rezydencję odziedziczyła jego druga żona, Augusta von Harrach, która z kolei odsprzedała ją pasierbowi, następcy tronu Fryderykowi Wilhelmowi IV. Ten zaś zlecił gruntowną przebudowę pałacu w stylu neogotyckim. I dopiero ta przebudowa przyniosła radykalną zmianę w wyglądzie pałacu. Dziś w budynku mieści się szkoła podstawowa.
Park
Przy pałacu wytyczono rozległy park utrzymany w stylu angielskim. Jego powierzchnia zajmuje obecnie około 13 ha. z czego 3,4 ha to staw z dwoma wyspami. Wśród drzewostanu rośnie kilka drzew datowanych na ponad 200 lat. Dziś jest on otwarty dla wszystkich mieszkańców.
Na skraju parku stoi ładny dom ogromnych wręcz rozmiarów. Jest to tzw. Villa Liegnitz zbudowana w 1843 roku dla księżnej Legnicy, na cześć której została też nazwana. Po wojnie zlikwidowano jego balkon obiegający cały budynek na wysokości pierwszego piętra, przez co trochę utracono proporcje. Dziś także tutaj mieści się szkoła. Swoją architekturą nawiązuje do stylu tyrolskiego i oczywiście od razu nasuwa się pytanie – dlaczego? Odpowiedź znajduje się poniżej.
My tymczasem spacerując dalej po parku w pewnym momencie dostrzegliśmy nad stawem coś dziwnego, trochę niepokojącego. Coś jakby… dwa potężne kły. Ale takie naprawdę potężne, dwumetrowe. Trochę dziwne, prawda? Okazuje się, że nie do końca. Jeszcze w XIX wieku król zakupił szczękę wieloryba grenlandzkiego i postawił w parku w formie ozdobnej bramy (rzecz gustu…). I tak przetrwała do lat 80. XX wieku, kiedy jacyś wandale wrzucili ją do wody. Tam przeleżała do 2009 roku. Po wyłowieniu została umieszczona w w Galerii Historii Tradycji Gminy Mysłakowice, zaś w parku ustawiono jej replikę.
Kościół
Pojawienie się w Mysłakowicach króla spowodowało również, że mieszkańcy doczekali się swojej świątyni, która stoi na skraju parku. Wcześniej na nabożeństwa musieli przechadzać się do Łomnicy. Kościół, pierwotnie protestancki, a dziś katolicki pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, zbudowano w latach 1836-40 według projektu Fryderyka Schinkla (znanego już z przebudowy pałacu)
W trakcie budowy przytrafiła się katastrofa – rankiem w czerwcu 1838 roku zawaliła się wieża śmiertelnie raniąc kilku budowlańców. Wieść o tym wydarzeniu dotarła aż do króla Fryderyka Wilhelma IV, który osobiście stawił się na miejscu tragedii i zarządził przeprowadzenie szczegółowego dochodzenia w tej sprawie.
Kościół wygląda dość niepozornie i właściwie można przejść obok niego nie poświęcając mu zbyt wiele czasu. Ale to błąd. Z co najmniej dwóch powodów. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na trzony kolumn wspierających zadaszenie nad wejściem głównym. Nie jest to żadna replika czy imitacja ale najprawdziwsze kolumny pochodzące z wykopalisk w Pompejach. Zostały podarowane królowi Prus przez króla Neapolu. Koniecznie też trzeba wejść do środka by obejrzeć schludne, pozbawione dekoracji poprotestanckie wnętrze świątyni, a także przepiękny drewniany strop.
Tyrol na Śląsku
Tym co jednak w Mysłakowicach chyba najbardziej nas zdziwiło to ślady po pewnej grupie mieszkańców, którzy przybyli tu aż z Tyrolu w Austrii. O jakich śladach mówimy? Przede wszystkim o licznych we wsi charakterystycznych domach tyrolskich, których nigdzie indziej się nie spotka.
„Czyj kraj, tego religia”
Cała ta historia zaczęła się w XVI wieku, kiedy wraz z reformacją część mieszkańców Doliny Ziller przeszła na protestantyzm. Problem polegał jednak na tym, że rządzący krajem Habsburgowie byli arcykatoliccy i delikatnie mówiąc innowiercy wśród poddanych nie bardzo im pasowali. Dlatego utrudniali im życie jak tylko się dało argumentując swoje postępowanie zasadą „czyj kraj, tego religia” (cuius regio, eius religio) i dyskryminowali protestantów na różnych płaszczyznach, w szczególności jeśli chodzi o prawo do nabywania ziemi, zezwolenia na budowę domów, czy sprzedaż ich płodów rolnych. Bardzo mocno ograniczano im także prawo do stawiania świątyń.
Szczyt kryzysu przypadł na lata 30. XIX wieku. W 1837 roku tyrolscy protestanci otrzymali ultimatum – albo w ciągu 14 dni przejdą na katolicyzm, albo będą musieli opuścić Austrię. Ku zaskoczeniu władz zdecydowali się pozostać przy swojej wierze i poszukać miejsca, w którym mogliby ją kultywować.
Wielka rozgrywka
Nie widząc innego rozwiązania swojej sytuacji zwrócili się do króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III z prośbą o pomoc w znalezieniu nowego lokum. Do Berlina ruszyła 3 osobowa delegacja na czele której stanął Johann Fleidl, który dzięki swoim zdolnościom dyplomatycznym zdołał uzyskać zgodę monarchy na osiedlenie się Tyrolczyków na terenie Śląska. Za prześladowanymi wstawiła się hrabina Fryderyka Reden z Bukowca (żona TEGO Redena – mieszkańcy Górnego Śląska z pewnością kojarzą tę postać, która odegrała potężną rolę w uprzemysłowieniu regionu).
Król postąpił szlachetnie, ale oczywiście miał w tym swój drobny interes. Śląsk długo był areną rozgrywek między obiema największymi „frakcjami” wśród państw niemieckich, czyli między austriackimi katolickimi Habsburgami, a pruskimi protestanckimi Hohenzollernami. Konflikt ten miał oczywiście podłoże polityczne, ale kwestie religijne idealnie nadawały się, by je wykorzystać w tej rozgrywce.
Nowa ojczyzna
Gdy Tyrolczycy otrzymali wiadomość o możliwości przeprowadzki, natychmiast zaczęli niezbędne przygotowania: sprzedali swój cały dobytek, kupili konie i powozy, załadowali na nie to, co mogli przewieźć i 31 sierpnia 1837 roku w grupie 440 osób ruszyli w drogę. Po trzech tygodniach pokonując 700 km w dniu 20 września dotarli przez Czechy do leżącej już w Prusach Lubawki, a stamtąd do Kowar pod Jelenią Górą. W miasteczku otrzymali schronienie i tak przetrwali pierwszą zimę, po to by już wiosną przystąpić do urządzania się w nowej ojczyźnie. Parasol ochronny roztoczyła nad nimi hrabina Reden, która udzielała im szeroko zakrojonej pomocy. Być może to, że trafili w podnóże Karkonoszy, a więc najwyższych gór, jakie wtedy leżały w granicach Prus, pozwoliło im poczuć nieco związku ze swoimi utraconymi rodzinnymi stronami.
Oczywiście najbardziej pilną sprawą była budowa domów, a by do tego doszło potrzebna była ziemia. I znów na ratunek przybył król, który wydał zarządzenie zgodnie z którym ofiarował przybyszom 940 mórg ziemi z królewskich posiadłości w Mysłakowicach. Kolejne 332 i 374 morgi pochodzi od prywatnych właścicieli odpowiednio z Mysłakowic i Sosnówki. Razem to dawało ponad 1600 mórg, na których powstała nowa osada nazwana przez Tyrolczyków Zillerthal na pamiątkę ziemi ojczystej.
Dowody wdzięczności
Pierwszy dom w tradycyjnym stylu tyrolskim został ukończony dokładnie 6 listopada 1838 roku, a całe osiedle złożone z ponad 60 domów było gotowe latem kolejnego roku. W dowód wdzięczności dla króla jeden z nich ozdobiono napisem na balustradzie balkonu: „Gott segne den König Friederich Wilhelm III” („Boże błogosław króla Fryderyka Wilhelma III”). Nie zapomniano także o przywódcy całego ruchu – Johannie Fleidlu, któremu po jakimś czasie postawiono też pomnik stojący dziś przed pałacem. Nawiasem mówiąc jego fundator – niejaki Johannes Bagg – umierając w 1922 roku był ostatnim uciekinierem z Tyrolu.
Tradycyjny dom
Tradycyjny dom tyrolski zbudowany jest na planie bardzo wydłużonego prostokąta i składa się z dwóch części w proporcjach 1:3. Pierwsza, krótsza, jest mieszkalna i częściowo murowana a częściowo drewniana. Druga, dłuższa to część gospodarcza zbudowana z kamienia i cegły. Obie nakrywa wspólny dach dwuspadowy z mocno wysuniętym przed lico murów okapem. Zazwyczaj był on pokryty gontem, na który kładło się łupek lub – choć rzadziej – dachówkę ceramiczną. Ozdobą domu jest drewniany, bogato zdobiony balkon wsparty na profilowanych wspornikach.
Wciąż słyszalne echa
Mieszkańcy przywieźli ze sobą swoje nawyki, kulturę, ubiór i sposób budowania domów, który mimo upływu prawie dwustu lat wciąż jest we wsi obecny. Ta jedna decyzja, dotycząca zaledwie niecałego pół tysiąca osób, spowodowała konsekwencje dla miejscowości sięgające aż po współczesność. Domy nawiązujące do tyrolskich budowano nawet na początku XX wieku, a odwołania do tego stylu są widoczne i dziś czego najlepszym przykładem jest zbudowana niedawno przychodnia zdrowia, która choć nowoczesna to stylistycznie nawiązuje do budownictwa tyrolskiego.
Trudne czasy i ich konsekwencje
W połowie XIX wieku do wsi przyszła wielka industria. W Mysłakowicach powstały ogromne jak na wioskę zakłady przędzalnicze, produkujące wyroby lniane, co było bardzo typowe i historycznie uwarunkowane w regionie (patrz Chełmsko Śląskie). Oczywiście Mysłakowice nie rozwinęły się do rozmiarów Łodzi i nie stały się imperium włókienniczym, to to, co zostało po ogromnej niegdyś fabryce jest naprawdę imponujące.
Jak to w państwie pruskim bywało, włókniarzy i innych robotników otoczono należytą opieką socjalną. Czyli po pierwsze i najważniejsze zapewniono im mieszkania – w latach 80. XIX wieku w pobliżu fabryki powstała kolonia robotnicza złożona z tzw. kamiennych domów (Steinhauser) z mieszkaniami czynszowymi. Były czyste, schludne, suche i dobrze doświetlone, a do tego znajdowały się przy nich małe ogródki warzywne.
Polska gospodarka socjalistyczna jaka się pojawiła na tych ziemiach w 1945 roku korzystała z zastanej po Niemcach spuścizny technicznej aż do jej całkowitego zużycia. W nowej rzeczywistości po 1989 roku wszystko było już tak przestarzałe, że zamiast to remontować, bardziej opłacalne wydawało się zamknięcie. Żal patrzeć, co ze wspaniałą infrastrukturą zrobił najpierw socjalizm, a później kapitalizm. Los taki spotkał choćby tutejszą przędzalnię.
Niezbyt wesoły obraz przedstawia także tutejszy dworzec kolejowy. Bo Mysłakowice, choć były wsią, to jednak bardzo uprzemysłowioną i ze swoim dworcem kolejowym! I to bardzo porządnym – z przejściem podziemnym pod torami i peronem nakrytym wiatą. To zresztą dość częste na tzw. ziemiach odzyskanych, które w całości pokryte były gęstą siecią kolei. Dziś wiele z nich jest wręcz barbarzyńsko porzuconych i o wielki smutek przyprawia spacer po takim zdewastowanym obiekcie.
Przeszłość warta poznania
Mysłakowice miały to szczęście, że zawitała do nich wielka historia. Może tutejsze atrakcje nie są tak spektakularne czy wprost piękne jak pałace w sąsiednich wsiach, to jednak zdecydowanie warto tu zajrzeć i poznać pamiątki wspaniałej przeszłości Mysłakowic.
Tekst: Beata Pomykalska
Fotografie: Paweł Pomykalski
Bardzo ciekawy tekst. Dolny Śląsk jest dla mnie- niestety- póki co nieznany. Z tym większym zaangażowaniem pochłonęła mnie lektura i już czekam na kolejne Wasze teksty.
Bardzo się cieszymy i w pocie czoła pracujemy nad następnymi tekstami 🙂 A Dolny Śląsk to naprawdę niewyczerpana skarbnica atrakcji. W tej chwili jesteśmy tu po raz „enty” i znów odkryliśmy coś zaskakującego. Szczerze wszystkim polecamy 🙂
na zdjeciu jest budynek tkalni, przedzalnia zostala prawie calkowicie wyburzona 🙁
druga rzecz, Dolny Śląsk to nie Śląsk, a do tego odsyla zaznaczenie w tekscie
poza tym artykul fajny
pozdrawiam
Cieszymy się, że ogólnie się podobało. Dziękujemy za zwrócenie uwagi z tkalnią – poprawiliśmy 🙂 A przędzalni bardzo szkoda – zawsze żal patrzeć, gdy takie budynki „idą do piachu”. Natomiast jeśli chodzi o Śląsk to my posługujemy się tym terminem dla określenia całej historycznej krainy, wewnątrz której najogólniej mówiąc znajduje się Dolny i Górny Śląsk. pozdrawiamy!
Więcej na oficjalnej stronie Domu Tyrolskiego w Mysłakowicach: domtyrolski.pl
Dom przeszedł gruntowny remont i wkrótce otwiera się dla turystów.